Reklamy

Jesteśmy długo po finale Gry o tron i raczej nie znajdziemy zbyt wielu osób, którym podobał się ostatni sezon. Abstrahując od samej jakości serialu, jego odbiór na przestrzeni lat, ale i np. ostatnia afera z filmem Sonic the Hedgehog pokazały, że fanowski gniew bądź zachwyt mają bezpośrednie przełożenie na ostateczny kształt dzieł kultury i rozrywki. I mówiąc szczerze, nie jest to dobra sytuacja.

Kultura fan service’u (elementów dialogu, wątków, a nawet cech postaci wprost obliczonych na specyficzny poklask u publiczności, jak np. romans między konkretnymi charakterami), easter eggów (drobnych żartów i nawiązań, najczęściej ukrytych w kadrach) i fanowskich teorii to plaga współczesnej popkultury. Same spekulacje i wymiana opinii nie są złe, ale twórcy i twórczynie popkultury niestety czują presję, co widać było w tych sezonach Gry o tron, kiedy skończył się materiał książkowy – serial zmienił się w efekciarską plątaninę fan service’u, kompletnie porzucono zaś pierwotnego ducha Pieśni Lodu i Ognia.

 

Sprawa filmu Sonic the Hedgehog jest w jakimś sensie gorsza. Po opublikowaniu trailera na twórców i twórczynie spadł deszcz szyderstw i krytyki. Oczywiście, film wyglądał odrażająco, a sama postać Sonica – kultowej maskotki gier Segi z lat 90. – napędzała koszmary. Wobec internetowej krytyki reżyser filmu obiecał poprawę i kompletnie nowy projekt bohatera. Powtórzmy to jeszcze raz – przez to, że ludzie w internecie obruszyli się na to, jak wygląda komputerowy jeż, graficy i graficzki będą na kilka miesięcy przed premierą filmu zaciskać zęby i starać się znowu nie wkurzyć tłuszczy, której z jakiegoś powodu zależy na wyglądzie postaci z gry w filmie, który jest niczym więcej, jak spóźnioną o ponad dekadę próbą zmonetyzowania popularności maskotki.

Skrócenie dystansu między ludźmi, którzy tworzą, a publicznością, sprawiło, że na porządku dziennym są szantaże, roszczenia i oburzenie, a morderczy cykl internetowych newsów mieli nawet najmniejszy aspekt dzieł kultury i rozrywki, które jeszcze nie powstały.

Skrupulatne rozbieranie trailerów na czynniki pierwsze, komentowanie castingów, spekulacje i fanowskie teorie – to wszystko przestało być miłą zabawą, a zaczęło ocierać się o emocjonalną działalność terrorystyczną.

Jasne, studia produkcyjne niejako w tym uczestniczą (choćby wypuszczając teasery trailerów), co tylko pogłębia problem. Internetowe petycje i wrzuty na Twitterze to aktywność głośnej mniejszości, czasem z bardzo nieetycznych pobudek – jak niemal zakończona sukcesem kampania przeciwko Jamesowi Gunnowi (reżyserowi Strażników galaktyki), rozkręcona przez prawackich trolli. Jako publiczność musimy dawać autonomię ludziom, którzy tworzą, nawet jeśli ich twórczość to komisyjne barachła jadące na nostalgii. Jednym z największych kłamstw internetu jest pogląd, że mamy prawo i roszczenia wobec czyjejś twórczości. Nie, nie mamy. I pamiętajcie o tym następnym razem, kiedy będziecie podpisywać kretyńską petycję o relokację smoka czy nowy projekt komputerowego jeża.

WIĘCEJ